Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/196

Ta strona została skorygowana.
—  382  —

— Uff, uff, uff! Mów dalej, dalej!
— Czy jesteś rzeczywiście dość silna, żeby wysłuchać wszystkiego?
— Jestem silna, tylko dalej, dalej!
— Mam cię pozdrowić od dwu małych chłopców, którzy przed laty nazywali się Fred i Leon Bender.
Na to zwisły jej ręce. Z piersi wydobywał się okrzyk, lecz uwiązł w gardle. Opadła zwolna na ziemię, położyła ręce na trawie, ukryła w nich oblicze i zaczęła płakać głośno i tak strasznie, że zaniepokoiłem się o nią.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem zdumieniem przysłuchiwali nam się towarzysze i z jakim wyrazem spoczywały ich oczy na płaczącej, której przypisałem zbyt wiele siły do panowania nad sobą. Wtem powstał Apanaczka, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Brat Shatterhand mówił o Tibo-taka, o Tibo-wete i o Wawa-Derrik. Znam te słowa i imiona. Dlaczego Kolma Puszi płacze z tego powodu?
— Płacze z radości, nie z bolu.
— Czy Kolma Puszi nie jest mężczyzną, nie jest wojownikiem?
— To jest kobieta.
— Uff, uff!
— Tak, to jest kobieta. Niech mój brat Apanaczka zbierze wszystkie siły! Tibo-taka nie był jego ojcem, a Tibo-wete jego matką. Brat mój miał innego ojca i inną matkę...
Nie mogłem już dalej mówić, gdyż Kolma Puszi zerwała się, ujęła mnie za rękę i krzyknęła, wskazując na Apanaczkę:
— Czy to Leon... czy to Leon Bender...?
— Nie Leon, lecz młodszy brat Fred Bender — odpowiedziałem. — Kolma Puszi może mi wierzyć. Wiem to całkiem dokładnie.
Na to zwróciła się do niego, upadła przed nim, objęła jego kolana i zaszlochała:
— Synu mój, synu! To Fred mój syn, mój syn!