Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/229

Ta strona została skorygowana.
—  413  —

— Tak. Udowodnię to wam. Wasze oczy chyba dobre. Spojrzyjcie mu tylko w usta! Są szeroko rozwarte, a tu...!
Sięgnąłem do ust zmiażdżonego i wyjąłem z nich sztuczne podniebienie razem z dwoma górnymi zębami.
— To sztuczne zęby — mówiłem dalej. — Czy widzicie teraz dziury po nich?
Zdumienie wszystkich było ogromne.
— Nagroda za waszą przemianę już dana — mówiłem dalej. — Nazywacie się Leon Bender, a tu stoi wasza matka.
Sceny, która potem nastąpiła, niepodobna opisać. Ciśnięto się do mnie, pytano i ściskano tak, że uciekłem i wróciłem dopiero na okropny krzyk Dana Ettersa, który, odzyskawszy przytomność, odezwał się rykiem, silniejszym niż wrzaski Old Wabble’a. Nie można było powiedzieć doń ani słowa, bo ryczał już nie jak lew, lecz jak zgraja dzikich zwierząt. Nie mogliśmy tego znieść, dlatego odeszliśmy. Pomóc mu było niepodobieństwem, gdyż o podniesieniu skały i wydobyciu go z pod niej nawet myśleć nie było można. Musiał umrzeć na miejscu, w którem spełnił morderstwo. Gdy zamilkł, wróciliśmy do niego. On zacisnął zęby i patrzał na nas, bydlęcemi oczyma.
— Danielu Ettersie, czy mnie słyszycie? — zapytałem go.
— Old Shatterhand! Bądź przeklęty! — odpowiedział.
— Czy macie jakie życzenie?
— Bądź przeklęty na wieki wieków, psie jeden!
— Śmierć już was ogarnia, dlatego chciałbym się pomodlić z wami!
— Modlić się? Hahaha! Może lepiej...
Powiedział straszne słowo. Pytałem go mimoto dalej, a drudzy upominali i przestrzegali. On jednak miotał tylko przekleństwa i bluźnierstwa. By nie usłyszeć czegoś jeszcze gorszego, odeszliśmy, a on zaczął znowu ryczeć. Jakie to musiały być cierpienia, które