Z powodu wczorajszej jazdy od obozowiska do źródła zboczyliśmy daleko z obranego kierunku, musieliśmy więc teraz, chcąc o ile możności powetować tę stratę czasu, pojechać tam, dokąd bylibyśmy się zresztą nie udawali, mianowicie nad Squirrel-Creek, gdzie w wyobraźni naszej umieściliśmy bonancę. Gdy to Dick Hammerdull usłyszał, przybrał najpierw minę poważną, a potem roześmiał się i rzekł:
— Może nie będą tacy głupi!
— Kto? — spytał Treskow, jadący koło niego.
— Trampi.
— Czemże mieliby dowieść swej mądrości?
— Gdyby nie podążyli za nami do tej rzeki!
— Zrobiliby to chyba na to, żeby jeszcze więcej kijów dostać! Zresztą oni zapewne zrozumieli, że taka bonanca nie istnieje.
— Zrozumieli? Mr. Treskow, kto takie błędy popełnia, jak oni, tego nie można podejrzewać, że coś potrafi zrozumieć. Oni podstęp nasz uważają jeszcze za dobrą monetę!
— Jeśli domysł was słuszny, to istotnie pójdą za nami, a wobec tego musimy mieć się na baczności, żeby nas nie znaleźli.
— Ja jestem tego samego zdania. A wy, mr. Shatterhand?
— Innego — odpowiedziałem.
— Sądzicie, że nie udadzą się za zami?
— Owszem! Skłonią ich do tego dwa powody.
— Dwa? Ja znam tylko jeden, bonancę. Czy