Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
—  246  —

leczenia, kiedy każde spóźnienie drogi było niebezpieczne.
Na szczęście miałem w torbie u siodła kilka czystych chustek, z których Winnetou zrobił mi tymczasowy opatrunek.
— Dobrze to — rzekł teraz Apacz, — że mój brat nauczył się znosić cierpienia na wzór czerwonych wojowników. Jeśli nie uda nam się wkrótce nazbierać czitutliszi[1] w dostatecznej ilości, to nastąpi ostre zapalenie. Jeśli jednak znajdziemy, a przedtem denczutataj[2], to spodziewam się, że mając tak silną naturę i zdrową krew, nie ucierpisz zbytnio z powodu zranienia. Na koniu zapewne będziesz mógł teraz jechać?
— Oczywiście!
— To dla bezpieczeństwa opuścimy to miejsce i poszukamy innego. Ale uważaj, żeby rana nie krwawiła!
Ruszyliśmy zatem w dół rzeczki, a po upływie godziny zsiedliśmy z koni i roznieciliśmy znowu ognisko. Czerwoni nasi towarzysze udali się na poszukiwanie ziół dla postrzelonego przyjaciela i brata, Shatterhanda. Świecili sobie przytem smolnemi gałęziami, które na szczęście znaleźli bez trudności.
Dick Hammerdull usiadł przy mnie, zwrócił dobre oczy swoje na mnie, wreszcie z nadmiaru czułości pogłaskał mię po twarzy i mruknął:
— To dyabelski wynalazek te strzelby, zwłaszcza gdy kule trafiają. Czy cierpicie bardzo, mr. Shatterhand?
— Teraz wcale nie — odrzekłem.
— Miejmy nadzieję, że na tem się skończy.
— Tego nie można niestety być pewnym. Każde uszkodzenie musi wyboleć.
— To przykra rzecz! A jednak chętnie wziąłbym wasz ból na siebie. Nietylko ja tak myślę. Nie prawdaż, ty stary szopie, Holbersie?

— Hm! — odrzekł długi. — Wolałbym, żeby mnie kula była dosięgła!

  1. W języku Apaczów: ziele na ranę.
  2. Ziele gryzące.