Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/54

Ta strona została skorygowana.
—  252  —

Nie jechaliśmy dziś wśród samych gór, lecz dopiero u ich podnóży, a jednak jakaż wspaniałość roztaczała się dokoła nas! Za każdym załomem podnosiła się nowa zasłona i nowy ukazywał się obraz. Wysoki las wyciągał ku nam ręce, jakby chciał wołać: „Witajcie! Mój dom to świątynia, nie zbudowana ręką ludzką“. Wody górskie to nie leniwe rzeki sawanny. Przeźroczne i jasne, doganiały nas w podskokach i pluskały, jakby nas ostrzegały: „Jak w górze szukasz mojego źródła, tak szukaj zawsze przyczyny wszelkiego bytu!“ Wichry, które nam w twarz wiały, szemrały do nas: „Nie wiesz, skąd przybywamy i dokąd dążymy. Kieruje nami Pan wszechrzeczy. Taksamo jest z życiem człowieka. Nie znasz jego początku, ani przebiegu. Zna je tylko pan, który nim władnie!“
Prawda, kochany czytelniku, że wydaję ci się zbyt pobożnym? Jeśli tak sądzisz, to się mylisz. Zbyt pobożnym nie jestem. Prawdziwa pobożność nie zna nadmiaru; nie da się zmierzyć. Jestem zawsze wesół i swobodny i wiem, czemu zawdzięczam tę pogodę ducha. Nie bierz mi tego za złe, że myśli i uczucia, które przepełniały mą duszę na Dzikim Zachodzie, spisuję tu w ojczyźnie, ujarzmionej cywilizacyą. Co tam przeżyłem i zdziałałem, to były wyniki moich myśli i uczuć, a skoro opowiadam ci skutki, nie mogę zataić przyczyn. Zresztą czytelnik ma prawo zajrzeć do serca autorowi, a ten powinien je trzymać dlań zawsze otworem. Jeśli książka ma osiągnąć swój cel, musi mieć duszę, a to duszę autora. Jeśli z niej nie bije szczerość pisarza, to wolę jej nie czytać.
Było już popołudniu, kiedy nieopodal lasu dojechaliśmy do szlaku kontynentalnego. Znaliśmy miejsce, które obraliśmy za cel podróży, w przekonaniu więc, że nie zbłądzimy, skręciliśmy na tę drogę. Niebawem znaleźliśmy się w lesie, pełnym wysokich, wspaniałych jodeł, gdzie spotkaliśmy jeźdźca, w lekkiem, płóciennem ubraniu i sombrerze, który to rodzaj kapeluszy powszechnie noszą w Colorado.