Był to młodzieniec, lat może dwudziestu, uzbrojony tylko w nóż, który mu tkwił za pasem. Ujrzawszy nas, zatrzymał konia, mierząc nas bystrym wzrokiem. Zanim dojechaliśmy doń, pozdrowił nas pierwszy:
— Good day, gents! Czy wolno zapytać, dokąd zdążacie?
— W górę — odpowiedziałem.
— Jak daleko?
— Dopóki się nie ściemni i dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca na obóz.
— Widzę między wami białych i czerwonych. Jak się nazywacie?
— Dlaczego o to pytacie?
— Bo szukam pomocy, a spodziewam się jej tylko od gentlemanów.
— W takim razie dobrze trafiliście. Ja jestem Old Shatterhand, a...
— Old Shatterhand! — przerwał mi pospiesznie. — Ja myślałem, że już nie żyjecie.
— Kto wam to powiedział?
— Ten, który was wczoraj wieczorem zastrzelił.
— Gdzież on jest?
— U nas.
— To znaczy?
— Zaraz się dowiecie, sir. Jeśli jesteście tym, do którego owi ludzie strzelali, to mogę wam zaufać. Mój ojciec jest kowalem. Wybraliśmy się tu niedawno, bo teraz można na tej drodze dobrze zarabiać. W górach odkryto nowe obfite pokłady złota i codziennie przechodzi mnóstwo ludzi, którzy potrzebują kowala. Dotąd powodziło nam się wcale dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze swego losu, jedno tylko nas martwi, że czasem zatrzymują się u nas ludzie, którzy tylko w bardzo małej mierze zasługują na nazwę gentlemanów. Jeszcze gorsi są ci, którzy dziś przed czterema godzinami do nas przyjechali. Zażądali wykonania pewnych robót, a teraz nie chcą zapłacić. Siostrą moja musiała się przed nimi ukryć z powodów, których można łatwo się domyśleć.
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/55
Ta strona została skorygowana.
— 253 —