Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/60

Ta strona została skorygowana.
—  256  —

wasz towarzysz życiem. Czem wynagrodzicie mi ranę, którą wam zawdzięczam?
— Wyrównaliśmy tylko swoje rachunki! — odparł zuchwale.
— Jakto?
— Wy kulą strzaskaliście mi dłoń!
Na dowód podniósł zawiniętą prawą rękę.
— Kto temu winien?
— Wy! Któż inny?
— Wy chcieliście do mnie strzelić, a ja was uprzedziłem w obronie własnego życia. Mogłem was wtedy nawet zastrzelić, zamiast tylko zranić. Co was zmusiło wczoraj do strzału?
Milczał.
— Gdzie jest generał?
Douglasa w izbie nie było, dlatego spytałem o niego.
— Nie wiem — odparł.
— Wiecie to z pewnością!
— Nie wyjawił nam, gdzie wychodzi!
— Wyszedł?
— Tak.
— Kiedy?
— Na krótko przed waszem zjawieniem się.
— Wy wiecie, dokąd poszedł! Ponieważ się wypieracie, przeto załatwię się z wami krótko. Poprostu zastrzelę was!
Zobaczył znów mój rewolwer przed swoją twarzą. Tacy ordynarni, a gwałtowni ludzie zwykle nie odznaczają się prawdziwą odwagą. Mógł on sobie pomyśleć, że nie strzeliłbym, choćby się wypierał dalej, lecz tchórzostwo wydusiło zeń przyznanie:
— Chciał ścigać syna kowala.
— Dlaczego?
— Bo sądził, że on ludzi sprowadzi.
— W takim razie nie oddalił się na krótko przed nami?
— Nie.