Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/61

Ta strona została skorygowana.
—  257  —

— A kiedy?
— Zaraz po ucieczce tego młodziana.
— Pieszo?
— Konno, ponieważ młodzieniec także nie poszedł pieszo.
— W którym kierunku?
— Na to nie uważaliśmy.
Well! Sprawa wyjaśni się wkrótce.
Wyszedłem, by pouczyć Treskowa jak ma postąpić w razie zjawienia się generała. Obok stał syn kowala, który nie wrócił do izby z ostrożności. Z lewej strony nadeszła dziewczyna.
— Kto to? — spytałem młodzieńca, wskazując na nią.
— Moja siostra — odpowiedział.
— Która ukryła się była przed opryszkami?
— Tak.
— Muszę ją o niektóre rzeczy zapytać.
Gdy zbliżyła się do nas, pocieszył ją brat, że nie potrzebuje już niczego się obawiać, ponieważ my z nimi jesteśmy.
— Gdzie siedzieliście, miss? — spytałem ją.
— W lesie — odpowiedziała.
— Przez cały czas?
— Nie.
— A gdzież?
— Widząc brata odjeżdżającego, chciałam pobiec za nim. Wtem wyszedł z domu człowiek, którego towarzysze jego nazywali „generałem“, wziął z ogrodzenia swego konia i podjechał ku mnie. Ja zaczęłam uciekać, lecz on dopędził mnie, gdy dobiegałam do lasu.
— A potem? — zapytałem znowu, gdy zamilkła na chwilę.
— Potem przybyli jeźdźcy do naszego domu.
— Myśmy to byli. Czy „generał“ nas zobaczył?
— Tak. Przestraszył się widocznie bardzo, bo zaklął okropnie.
— Czyby nas poznał?