Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/66

Ta strona została skorygowana.
—  262  —

synowi kowala, żeby ich surowo pilnował, wyszliśmy na dwór. Miałem zamiar zabrać tam także opryszków, lecz zaniechałem tego, bo byłoby to zbyt kłopotliwe.
Teraz wystąpiły znów dawne przeciwieństwa w ocenianiu winy zbrodniarzy. Ja sam, jako zraniony, nie miałem zamiaru powodować się bardzo litością, wszyscy jednak, z wyjątkiem Winnetou, domagali się śmierci przynajmniej Toby Spencera, lecz ja nie mogłem i nie chciałem na to się zgodzić. Nastąpiła długa, ożywiona narada, wkońcu zerwał się kowal i zawołał:
— Ja widzę, że nie skończymy sądu i do jutra. Do tych ludzi mam prawo ja przedewszystkiem, bo do mnie wtargnęli jak dzicy, spustoszyli wszystko, a mnie zranili. Patrzcie na moją twarz pokrwawioną! Wy, mr. Shatterhand, jesteście mi zbyt łagodni. Przyznałbym wam ostatecznie słuszność, ale wzamian spodziewam się, że wy przyjmiecie moje wnioski.
— Co wy radzicie? — spytałem.
— Najpierw, że ja z ich własności wynagrodzę sobie wszystko, co oni mi zniszczyli. Czy zgadzacie się, sir?
— To rozumie się samo przez się, że należy wam się odszkodowanie.
Well! Teraz kolej na Spencera, który najwięcej zawinił. Wy nie chcecie pozwolić, żeby go zabić, ponieważ nie zamordował was, tylko zranił. Uważam to za słabość z waszej strony, bo na Dzikim Zachodzie nie oszczędza się morderców, bez względu na to, czy zamach się uda, czy nie. Mimoto możemy okazać mu łaskę. Zasłużył wprawdzie na śmierć, niech jednak nie będzie wprost zabity, lecz skorzysta z możności obrony.
— Jak sobie to wyobrażacie?
— Niech walczy o swoje życie!
— Z kim?
— Ze mną.
— Na to nie możemy przystać.
— Dlaczego?