Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/67

Ta strona została skorygowana.
—  263  —

— Bo to człowiek olbrzymiej siły.
Pshaw! Ja także nie dziecko! Wpakowali mię oni wprawdzie do piwnicy, ale napadli na mnie znienacka i w sześć osób.
— Macie silne kości, ale walka jest mimoto nierówna.
— O ile?
— To łotr, którego nie byłoby szkoda, a wy jesteście człowiekiem honoru, ojcem dzieci. Wam nie wolno wystawiać życia na szwank dla takiego draba.
— Nie uczynię też tego. Nierówność, o której mówicie, złagodzi się przez broń, której użyjemy do walki.
— Jakaż to będzie broń?
— Młoty kowalskie.
Młoty kowalskie! Co za myśl! Miała to więc być walka Cyklopów!
Przyznaję otwarcie, że walka ta mnie, westmanowi, wydała się bardzo zajmującą, ale jako człowiek sądziłem, że należy ją potępić. Chwiejność w mojem zapatrywaniu nie doszła jednak do jakiegoś pewnego rozstrzygnięcia, gdyż towarzyszom moim podobał się wniosek kowala. Tego rodzaju pojedynku nie wolno było odrzucić wedle zwyczajów sawanny, zwłaszcza że widok byłby wspaniały, gdyby grubokościsty kowal i Toby Spencer, siłacz poprostu, ruszyli na siebie z młotami w ręku! Wszystkim uśmiechała się nadzieja niezwykłego widowiska, a Hammerdull zawołał:
— Cudowna, wspaniała myśl! Jakich to czaszek potrzeba, żeby wytrzymały takie ciosy! Ja głosuję za tem! A ty, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Jeśli sądzisz, że takie kucie pociągnie za sobą piękniejsze skutki, aniżeli, gdyby się przeciwnicy wytrzepali w rękawiczkach, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku — odrzekł długi.
Reszta zgodziła się także, nawet wódz Apaczów. Wobec tego i ja nie mogłem dłużej się opierać.
Osobliwy ten pojedynek może odbyć się tylko na