Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/71

Ta strona została skorygowana.
—  265  —

zapasy, a nie będziecie mogli zapłacić. Wobec tego muszę zabrać się do waszych rzeczy.
— Ależ one przedstawiają daleko większą wartość, aniżeli to, co wam się należy!
— Tego ja tak dokładnie nie biorę. Wy także nie krępowaliście się względami na to, co sprawiedliwe i słuszne. Teraz poniesiecie skutki swego postępowania.
— Czy rzeczywiście postanowiliście tak uczynić?
— Człowiecze, nie pytaj w tak głupi sposób! Nie myślimy wcale żartować z wami!
Na to zwrócił się Spencer do mnie, uważając mnie widocznie za najłagodniejszego:
— A wy gotowi jesteście dopuścić do tak strasznej niesprawiedliwości?
— Odwołujecie się do mnie? — spytałem w tonie zdumienia.
— Oczywiście!
— Do mnie, do którego strzeliliście wczoraj?
— Pomimoto! Grabież, która ma być na nas spełniona, nie ma nic wspólnego z tym strzałem!
— A ja z wami. Powinniście to zrozumieć! To niech was wszystkich, od pierwszego do ostatniego, dyabli porwą! Jeśli w ten sposób doprowadzicie mnie do ostateczności, to nie sądźcie, że postąpię łagodnie z tym szkieletem! Czaszka jego jest już jakby w kawałkach. Zaczynajmy!
Buldocza jego twarz poczerwieniała, a zęby zgrzytnęły głośno.
— Przyniosę młoty — rzekł kowal — a potem tak zacznę go kuć, że się rozżarzy.
Poszedł do kuchni, a ja za nim, by mu dać pewną radę.
— Miejcie się na baczności, sir! Spencer drab silny i niebezpieczny!
Pshaw! Jestem spokojny. On mi nic nie zrobi.
— Nie ufajcie sobie zanadto! Wyobrażam sobie, że zamierzacie tylko uderzać.