— Nie bądźcie śmieszni! Chyba nie zdaje wam się, że dwudziestu ludzi będzie się was bało. My chcemy jeść, a wy musicie postarać się o to, czego nam potrzeba!
— Jesteście bardzo zwięźli! A jak będzie z płaceniem? Pieniądze macie?
— Pieniądze? — zaśmiał się Cox. — Baty mamy, nie pieniądze!
— Że macie baty, to sam miarkuję. Widzę nawet jeszcze, gdzie są.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, jak mówię.
— Skąd wy możecie mówić o naszych batach?
— Któż zaczął o tem mówić? Przecież nie ja, tylko wy!
— Ach, tak! Ja myślałem...! A teraz zróbcie miejsce przed drzwiami!
— Miejsce przed drzwiami należy tylko do mnie, do nikogo innego!
— Nie plećcie głupstw! Potrzebujemy mięsa, mąki i innych rzeczy, a wy chyba nie zabronicie nam, żebyśmy sobie sami poszukali!
— Well! Stanie się zadość waszemu życzeniu! Ale ja sądzę, że was to mięso, które znajdziecie, bardzo zdziwi!
— Nie gadajcie dużo, tylko się ustąpcie!
Kowal się usunął, a trampi wcisnęli się za Coxem.
— Oto moje mięso! — rzekł kowal, gdy go wepchali napastnicy do środka. — Żywe mięso ludzkie!
Widok naszych strzelb, wymierzonych ku drzwiom, niezmiernie przeraził Coxa.
— Nazad, nazad! — zawołał. — Wracajcie! W izbie Old Shatterhand, Winnetou i ich towarzysze!
Wśród ogólnego zamieszania i przerażenia, potrącając się i popychając bezładnie, wyszli trampi z domu, powskakiwali na dworze na konie i odjechali prędzej, aniżeli przybyli. Ostatnim był znowu guślarz, który ciągnął za cugle konia skwawy, Niecierpliwy jak zwykle Dick Hammerdull strzelił za nimi przez okno i zawołał:
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/78
Ta strona została skorygowana.
— 272 —