liśmy się wkrótce nad skrajem jednej z owych polan, które w Rocky-Mountains nazywają się parkami. Ciągnął się ten park wzdłuż ze dwie mile i miał przeważnie około pół mili szerokości. Cieniste grupy drzew i zarośla, porozrzucane jak bukiety, nadawały mu pozoru stucznego parku. Po drugiej stronie zniżał się las ku nowej dolinie.
Park ten biegł prawie prosto z południa na północ, a my znajdowaliśmy się w jego południowo wschodnim rogu, skąd jechaliśmy dalej skrajem południowym, ażeby wieczorem dostać się do następnej doliny i tam się zatrzymać. Rozglądając się po okolicy, dostrzegłem na północy stado wron, które wznosiły się co jakiś czas nad lasem, potem zaś opadały, ale nie w tem samem miejscu, lecz coraz dalej. Zastanowiło to także moich towarzyszy, gdy zwróciłem ich uwagę na to, a Szako-Matto rzekł:
— Uff! Z doliny nadchodzą ludzie. Wrony podlatują, bo ludzie je płoszą.
— Domysł wodza Osagów jest słuszny — odpowiedziałem. — Ja przypuszczam, że tych ludzi jest więcej, bo wrony nie uciekałyby ciągle przed dwoma lub trzema.
— Może należałoby zbadać, co to są za ludzie?
— Nie mamy na to czasu, bo jeśli się zatrzymamy tutaj, nie zejdziemy przed wieczorem na dolinę. Niechaj Winnetou oznaczy, czy spotkanie z tymi ludźmi może być dla nas ważne, czy warto dla nich tutaj zostać i ich śledzić.
— To będą Indyanie — oświadczył Apacz.
— To dla nas źle! Czego oni chcą po tej stronie gór? Jeśli to rzeczywiście Indyanie, to chyba tylko z plemienia Utaj, których ścieżki leżą nieco dalej na północy.
— Słusznie mój brat Shatterhand zauważył, że obecność ich tutaj nasuwa pewne podejrzenia. Trzeba tę sprawę zbadać. Ponieważ jednak nie wiemy, dokąd zwrócą się z tego parku, przeto musimy wrócić do lasu i tam na nich zaczekać.
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/85
Ta strona została skorygowana.
— 279 —