Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/91

Ta strona została skorygowana.
—  283  —

gnisk, których dym poczuliśmy byli już przedtem. Okoliczność, że rozniecono je nie pod gołem niebem, lecz pomiędzy drzewami, była nam na rękę, gdyż drzewa właśnie użyczały nam osłony. Konie tylko stały w czystem polu spętane, a dwaj Indyanie czuwali przy nich.
Weszliśmy do lasu z lewej strony, ażeby od tyłu dostać się do Indyan, co nam się udało znakomicie. Rosły tam wysokie i grube paprocie, przez które mogliśmy się do nich zupełnie blizko przysunąć. Do tego potrzeba było oczywiście wiele zręczności i czasu, gdyż najlżejsze dotknięcie łodyg na dole wywoływało znaczny ruch liści. Uprościliśmy sobie zadanie w ten sposób, że Apacz czołgał się przodem, a ja za nim, a rozdzieliliśmy się dopiero wówczas, gdy dotarliśmy dość daleko. W ten sposób torowaliśmy sobie jedną drogę, zamiast dwu i zaoszczędziliśmy połowę pracy, którą musieliśmy wykonać w powrocie.
Tą pracą było zacieranie śladów, chodziło bowiem o to, żeby Indyanie nazajutrz przy świetle nie zauważyli, że ktoś był w paprociach. Jak ciężka to praca i ile wymaga czasu, tego nie trzeba podkreślać. Każdą łodygę trzeba prostować, a na ziemi zacierać odciski rąk i nóg.
Tusaga-Saricz siedział wsparty plecyma o drzewo i zwrócony do nas lewą stroną, a ognisko dotykało prawie nóg jego. Po drugiej stronie ogniska siedział naprzeciw niego Old Surehand, przywiązany do drzewa. Nadto miał ręce i nogi skrępowane. Jego długie, brunatne włosy spadały w nieładzie prawie na ziemię, co czyniło go podobnym do Winnetou, a jeszcze bardziej do Kolmy Puszi. Podobieństwo do tego tajemniczego Indyanina zastanowiło mnie teraz bardzo.
Old Surehand żadną miarą nie mógł domyślać się naszej obecności, nie wiedział bowiem, że ja byłem w Jefferson-City, że, usłyszawszy tam o jego zamiarze, wyruszyłem w ślad za nim. Z ostrożności nie zawiadomiłem go o naszej obecności, co mogłem usku-