drzwi. Ponieważ nie ustępowały pod uderzeniami motyk i drągów żelaznych, wysadzono je w powietrze, a wnet po nich i drzwi następne. Dotarli teraz do schodów, prowadzących wbok. Tu natrafili na drzwi, zamykające przestrzeń, którą Sternau uważał, według planu, za długą, wąską celę. Po wysadzeniu przegrody musieli zejść na kilka stopni wdół, aż dotarli do wąskiego, wysokiego sklepienia, które zdawało się nie mieć końca. To przejście podziemne, wydrążone w cegłach, prowadziło wprost ku zachodowi.
O tem właśnie myślał Sternau, usłyszawszy, co znaczy obce dlań słowo. Pośpieszył teraz ciemnym korytarzem, skąpo oświetlanym latarką. Szedł tak, nie wiedząc, jak długo idzie, aż zatrzymał się nagle przed jakiemiś stopniami. Wspiął się po nich na górę i ujrzał sklepienie napełnione olbrzymiemi głazami.
Teraz ujęto za motyki i drągi. Odsunięto głazy i — nagle zalało ich światło dzienne. Powiększono otwór; po jakimś czasie wszyscy wyszli przezeń i znaleźli się w małej dolinie, w której nie było nic, prócz kamiennych głazów.
W odległości jakiejś mili angielskiej ujrzeli na wschodzie kontury piramidy, między nimi zaś a dolinką gromady Komanczów. Konie nieprzyjaciół pasły się zaledwie o pięćset kroków od doliny.
— Cóż powie mój brat na to odkrycie? — zapytał Sternau wodza Miksteków.
— To odkrycie ratuje od zagłady wiele istnień ludzkich — odparł zapytany ze spokojem, choć z oczu jego można były wyczytać, iż serce ma wezbrane radością.
— Komanczowie posądzą nas o czary.
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/122
Ta strona została skorygowana.
120