Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

Bawole Czoło wskazał ręką na wodę wzburzoną i niespokojną:
— Czy bracia moi boją się tych fal? Wódz Miksteków przepłynie przez każdą wodę.
— Ale zanim wypłynie, statku już nie będzie. Oto naciąga żagle. Rusza. Jakiż pływak go dosięgnie?
Stało się tak, jak Sternau przewidział. Statek ruszył, a ponieważ dobre miał żagle, wkrótce wyspa zginęła z oczu załogi. — — — — — — — — — — —
Kapitan stał na górnym pokładzie i przyglądał się wyspie przez lunetę. Gdy już nie był w stanie rozpoznać jej konturów, odłożył lunetę i rzekł do sternika:
— Rzecz załatwiona. Ci ludzie mi nie ujdą.
— Naprawdę? A gdyby im się udało oswobodzić?
— To się nigdy nie uda. Oni już nie sprawiają mi żadnych trosk, ale ci ludzie...
Landola wskazał na marynarzy.
— Trzeba zastosować odpowiednie środki — odparł sternik, kryjąc uśmiech.
— Tak, uczynimy to, — potwierdził kapitan. — Kierujmy się na północny zachód. Chcę przybić do wyspy Pitcairn.
— Hm! — mruknął sternik, kiwając głową; widać było, że zrozumiał swego kutego na cztery nogi towarzysza.
Dojechali szczęśliwie do Pitcairn. Kapitan udał się na ląd na swym małym gigu[1]
— Muszę się mieć na baczności — pomyślał sternik.
Landola wrócił zirytowany.

— Nie udało się — rzekł. — Chciałem naszych ludzi zamienić na nową załogę, lecz nie miałem wcale zamiaru tutaj się zatrzymywać. Ale to długa sprawa. Będziemy musieli czekać kilka dni.

  1. Lekka łódka.
150