Amy udała się do swojej sypialni; usiadła tyłem do drzwi, przerzucając album, zawierający fotografje znajomych osób. Oglądając ukochane rysy, przypomniała sobie czasy, w których je ujrzała i pokochała na zamku Rodriganda Była tak zatopiona we wspomnieniach, że nie słyszała wcale cichego szmeru, który się obok niej rozległ. Nie zauważyła również, jak się drzwi otworzyły i weszli ci sami dwaj, ludzie, którzy przed chwilą uwijali się po sypialni lorda.
Obydwaj dali sobie jakieś znaki. Starszy wyciągnął chustkę do nosa i zwilżył kilkoma kroplami płynu z flaszeczki. Teraz zbliżyli się do zatopionej w myślach Amy. Jeden chwycił ją za gardło, drugi położył chustkę na usta i nos. Po chwili leżała w krześle, jak zemdlona.
— Jaka piękna! — szepnął napastnik.
— Nie sprawiajmy jej bólu — rzekł drugi. — Uratowała syna Pantery.
Pierwszy zaczął przerzucać kartki albumu; po chwili rzekł:
— Kocha tych, których fotografje są w tym albumie. Czy pozwolimy jej zabrać ze sobą album?
— A Pantera nie będzie się gniewał?
— Czy musi o tem wiedzieć?
— Więc weź album.
Jeden wziął album do ręki, drugi zaś wysunął się z pokoju; po chwili wrócił z kilkoma Indjanami. Ludzie ci zgasili światło, wzięli ojca i córkę na ręce i ponieśli przez sień i schody. Uszedłszy, otworzyli tylne drzwi, prowadzące na podwórze. Wyrosła teraz przed nimi ciemna sylwetka. Był to Pantera.
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/183
Ta strona została skorygowana.
181