Tylko wódz nie zgasił latarki; oświetlał nią korytarz i schody. Znalazłszy wszystko w porządku, otworzył drzwi, prowadzące na podwórze, i dopiero teraz zdmuchnął światło. Indjanie podążyli za nim, uginając się pod ciężarem.
Doszedł do muru. Wartowało tu dwóch ludzi przy bloku kamiennym, od którego kilka mocnych desek przerzucono na szczyt muru. — Starannie obmyślił Alvarez przygotowania do kradzieży.
— Czy wozu jeszcze niema? — zapytał wartowników.
— Czeka już — odparł Indjanin.
— Czy było słychać, jak nadjechał?
— Nie; przecież owinęliśmy kopyta koła. Tylko konie parskały nieco.
— Więc uwińcie się szybko.
Po drugiej stronie muru stał wóz, zaprzęgnięty w cztery konie. Ładowano skrzynie. Nie można było uniknąć przy tem hałasu, ale wszystko odbywało się tak błyskawicznie, że Pantera nie czuł obawy, aby ktoś z domowników mógł powziąć podejrzenie. Kiedy już umieszczono skrzynie na wozie, Alvarez dał znak do odjazdu. Jeden z jego ludzi odważył się zapytać:
— Czy nie zabierzemy trupów naszych towarzyszy?
— Nie — odparł ostro Pantera. — Pozostaną tutaj razem z latarkami i deskami, aby nikt nie mógł przypuścić, iż Anglik sam uciekł ze skrzyniami. A więc naprzód! Musimy szczęśliwie opuścić miasto. Kto nam stanie na przeszkodzie, do tego strzelać bez pardonu!
Wóz ruszył. Alvarez stał jeszcze przez chwilę pod murem. Wyciągnął z kieszeni kartkę, rzucił ją na dziedziniec i skoczył na ulicę. Skradał się po niej czas
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/186
Ta strona została skorygowana.
184