Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

jakie dwa metry, napięcie jego ustało. Mariano dosięgnął dna. Wszyscy troje na górze pochylili się, nadsłuchując.
Jak już mówiliśmy, studnia nie była okrągła, lecz czworokątna; ściany miała zupełnie gładkie, więc powróz mógł się przetrzeć. Zapewne przed laty czerpano w tej studni wodę; obecnie wyschła zupełnie. Mariano stał na skalistem dnie, porytem szczerbami, otoczonem warstwą piaszczystą. Tędy przedostawała się przed laty woda
Mariano zaczął się teraz oglądać za Verdoją. Eks-rotmistrz leżał u jego nóg, skulony jak pies, i wydawał przeraźliwe jęki, które tutaj rozbrzmiewały jeszcze straszniej, aniżeli słyszane z góry. Na ustach miał krwawą pianę, oczy szeroko otwarte. Po wyrazie ich poznał Mariano, że nie opuściła go jeszcze przytomność.
— Nie krzyczcie, a odpowiadajcie, — rzekł Mariano. — Przychodzę wam dopomóc.
Verdoja przestał na parę sekund jęczeć i obrzucił swego zbawcę wzrokiem pełnym szatańskiej nienawiści.
— Gdzie jest Pardero? — spytał.
Widać było, że każde słowo wypowiedziane sprawia mu ból straszliwy.
— Nie żyje — odparł Mariano.
— A strażnik?
— Nie żyje również.
— A dziewczęta?
— Są z nami na górze.
— Morderco!

33