— Milczcie! — nakaza Mariano. — Wyście sami winni wszystkiemu. Mimo to uratuję was.
— Wy? W jaki to sposób?
— Wyciągniemy was po sznurze na górę i odwieziemy do hacjendy.
Przez obolałą twarz Verdoji przeszedł jakiś jasny cień; po chwili jednak znowu z ponurym grymasem zapytał:
— W jaki sposób wydostaniecie się z piramidy?
— Powiecie nam, jak drzwi należy otworzyć i wskażecie drogę.
— Ach! Więc nie wiecie tego?
Twarz Verdoji rozjaśnił uśmiech szatańskiej radości, jakgdyby na tę jedną chwilę przestał cierpieć.
— Musicie zginąć z głodu — musicie skonać z pragnienia — musicie zgnić tutaj!
Każde z tych zdań wyrzucał coraz głośniej. Widocznie chciał krzykiem zagłuszyć swe straszliwe boleści.
— Nie, nie zgnijemy tutaj, — rzekł Mariano. — Przecież zechcecie odzyskać wolność i zdrowie, a to jedynie my zwrócić wam możemy.
— Mam być wolnym, zdrowym, ach! — jęknął Verdoja. — Nigdy... Mam ręce i stos pacierzowy złamany. Muszę zginąć.
— Nie zginiecie; będziecie żyć i to dzięki nam. Czy chcecie oddać się pod naszą opiekę?
— Nigdy, nigdy! Gińcie razem ze mną.
Verdoję zalała piana; zdawało się że oczy wystąpią mu z orbit. By jak wąż, który się wije w śmiertelnym kurczu, zatruwając otoczenie ostatnim jadem.
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/36
Ta strona została skorygowana.
34