Chwycił za strzelbę w przekonaniu, że zabłąkała się tam jakaś drobna zwierzyna; ponieważ ramię jego było za słabe, by zabić bawołu, więc chciał teraz przynajmniej wypróbować celność swego strzału. Bystrem okiem rozpoznał w zaroślach ciemny punkt. Tam musiał się zwierz znajdować. Podniósł lufę i już miał nacisnąć cyngiel, gdy nagle zarośla się rozstąpiły i stanął wśród nich jakiś człowiek.
To nie był Apacz, to był ktoś obcy! W jaki sposób dostał się w krzaki, pośród polujących Apaczów? Czy przybywał jako wróg? Musiał to być jakiś strzelec znakomity, inaczej nie udałoby mu się przedostać ukradkiem aż na arenę łowów.
Latający Koń nie spuszczał ręki z cyngla. Obcy zaś podniósł do góry lewą dłoń na znak, że przybywa w pokojowych zamiarach. Cały zaszyty w skórę bawolą, w ręku miał bardzo ciężką, starą dubeltówkę. Z za pasa wystawał mu, prócz torby z amunicją, sztylet i tomahawk. Twarz czerwono-brunatna, rozwiewała wąpliwości co do go rasy.
Nie mówiąc ani słowa, nieznajomy usiadł po lewej stronie Apacza i odłożył strzelbę, sztylet, oraz tomahawk. Dowiódłszy tem, że nie przybywa jako wróg, rzekł czystym dialektem Apaczów:
— Synom Apaczów wypadły dziś łowy pomyślnie. Wielki Duch jest przychylny dla swych dzielnych dzieci.
Stary Apacz był przekonany, iż ma przed sobą sławnego wojownika; mimo to zapytał obojętnie:
— Apacz poluje, by zrobić mięso, ale potrafi zabić nietylko bawołu, lecz wroga.
— Latający Koń mówi prawdę — rzekł obcy.
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/49
Ta strona została skorygowana.
47