przed niedźwiedziem, który nie dawał znaku życia. Indjanin cieszył się ze zwycięstwa bardziej, aniżeli niejeden biały z Bóg wie jakich zaszczytów. Zajął się teraz ściąganiem skóry ze zwierza.
Mokaszi-tayiss, naładowawszy strzelbę, pośpieszył do konia, odwiązał go i odjechał. Nie chciał przeszkadzać Apaczowi w jego wielkiej radości. —
Gdy Miksteka przybył na skraj prerji, słońce już zachodziło, za jakie pół godziny miała zapaść noc. Apacze byli zajęci wleczeniem zabitych bawołów do namiotów; radzili sobie przy pomocy lass, ciągnionych przez konie. Miksteka nie starał się ukrywać. Ruszył wprost ku namiotom, przy których zebrało się nad łupami kilkuset wojowników, i zeskoczył z konia.
Przed drugim namiotem stał jeden z wodzów z trzema piórami orlemi w czuprynie. Był to Niedźwiedzie Serce. Przystąpił do Bawolego Czoła i wyciągnął doń rękę.
— Serce moje tęskniło za tobą — rzekł. — Dziękuję Manitou, iż cię znowu widzę. Bądź gościem mego namiotu i wypal fajkę z braćmi moimi.
Stojący wokoło wojownicy przypatrywali się z szacunkiem sławnemu wodzowi Miksteków; utworzyli szpaler, przez który Niedźwiedzie Serce przeprowadził Bawole Czoło do dwóch wodzów, siedzących przed namiotem Latającego Konia. Podnieśli się i podali mu ręce. Wkrótce rozpalono ogniska i zaczęto nad niemi smażyć olbrzymie połacie pieczeni bawolej. Smażone mięsiwa rozwieszono w półkole, w którego środku siedzieli trzej wodzowie wraz ze swym gościem. Od mięsa szedł zapach, mile drażniący nozdrza; światło ognisk
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/57
Ta strona została skorygowana.
55