Jeden ze szczepów musi wyruszyć jak najśpieszniej, rada niechaj rozstrzygnie, czy ma to uczynić szczep jego, czy też mój.
Tak tedy zgodzili się wszyscy trzej wodzowie; trzeba było teraz zapytać jeszcze o radę znachora.
Czarownik miał przy sobie wszystkie oznaki swego zawodu: dziwnie wykrojone skalpy, torebki, warkocze, sztabki i chorągiewki. Okrył się skórą jednego z zabitych bawołów. wziął do ręki wszystkie oznaki i rozpoczął taniec, który wyglądał dziwnie i potwornie zarazem, był bowiem oświetlony bladem światłem ognisk, rzucającem głębokie cienie na nizinę.
Indjanie przyglądali się tańcowi w poważnem skupieniu i z cierpliwością, jakkolwiek trwał dosyć długo. Wreszcie zatrzymał się czarownik, wziął do ręki dwa płonące łuczywa i zaczął śledzić kierunek dymu. Potem rzucił badawcze spojrzenie ku gwiazdom i obwieścił donośnym głosem:
— Manitou, Wielki Duch, gniewa się na kretów, którzy się zowią Komanczami. Wydaje ich w ręce Apaczów i rozkazuje, by wojownicy szczepu Jicarilla ruszyli w drogę, skoro tylko słońce podniesie się po raz drugi. Pozostałe szczepy mają pójść w ich ślady, gdy tylko wysuszy się mięso, przeznaczone na zapas zimowy.
Wojownicy Niedźwiedziego Serca nie posiadali się z radości. Mieli dwa dni czasu przed sobą na poczynienie przygotowań do wyprawy. Byli z tego wielce zadowoleni, gdyż bez tych przygotowań, wśród których zwłaszcza ważne jest malowanie się na kolory wojenne, Indjanin nie wierzy w pomyślny wynik wyprawy.
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/62
Ta strona została skorygowana.
60