Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

musieli oddać skalpy. Pójdziemy tropem tych psów, aby upewnić się, co zamyślają.
— Rozumne słowa. Ja pójdę za nimi, a brat mój niechaj śpieszy do naszych towarzyszy, aby im przynieść wieści.
— Dobrze.
Indjanie zsunęli się po drzewie, poczem ruszyli na skraj lasu. Przekonawszy się, że niema wpobliżu żadnego Apacza marudera, wyszli na otwartą prerję.
Można teraz było przyjrzeć się obydwom dokładnie. Byli to Komanczowie w pełnem uzbrojeniu wojennem. Nie mieli wprawdzie odznak wodzów, ale też z pewnością nie należeli do rzędu pośledniejszych wojowników. Inaczej nie powierzonoby im przeszukania okolicy.
Słońce już zachodziło; woddali znikał z oczu długi, wężowy oddział Apaczów.
— Niechaj brat mój śpieszy za nimi. Musi ich mieć ciągle przed oczyma, gdyż ciemności ukryją przed nim ślady.
Bez odpowiedzi ruszył drugi Indjanin naprzód. Wywiadowcy wojenni przeważnie nie dosiadają koni, zwierzęta bowiem mogłyby zdradzić ich obecność. Tak było i teraz. Nasz wywiadowca tworzył na rozległej prerji znikomy punkcik; łatwo też mógł się ukryć, korzystając z jakiejkolwiek osłony. Zbliżanie się do Apaczów ukradkiem, mimo, że noc jeszcze nie zapadła, nie sprawiało trudności.
Towarzysz jego wrócił do swoich. — —
Oddział Apaczów dotarł do piramidy. Zatrzymał się w pobliżu ponurej budowli; posępnem też okiem

88