hacjendera. Przebiegłszy schody, otworzył pierwsze drzwi.
Napad nie mógł się, oczywiście, odbyć zupełnie bez hałasu. Mieszkańcy hacjendy obudzili się; na widok czerwonych ogarnęła ich nieludzka trwoga. Na folwarku było w tej chwili wraz z gospodynią tylko pięć kobiet, zebrały się wszystkie w pokoju gospodyni i formalnie konały ze strachu. Do tego właśnie pokoju wszedł Sternau ze swoimi czerwonymi towarzyszami. Na widok jego kobiety podniosły ogromny krzyk.
— Milczeć! — rozkazał doktór.
Łatwo było powiedzieć! Gospodyni rzuciła się przed nim na kolana, podniosła ręce i zaczęła błagać:
— Sennor, miejcie litość! Nie zrobiłyśmy wam przecież nic złego...
— Gdzie jest sennor Verdoja?
— Niema go tutaj. Odjechał wczoraj rano i nie wrócił do tej pory.
Wiadomość ta zachmurzyła czoło Sternaua. Przecież wyruszyli do hacjendy jedynie poto, by otrzymać wyjaśnienia do Verdoji. Jeżeli go niema, lepiej było zostać przy piramidzie.
Niezadowolenie jego i rozczarowania były tak widoczne, że gospodyni spytała:
— Czy kuzyn mój jest waszym wrogiem?
Sternauowi strzeliła nagła myśl do głowy, zapytał:
— Czy Verdoja to pani kuzyn?
— Tak, sennor. Jestem panią tego domu.
— Czy miał do pani zaufanie?
— Czy przypuszcza pan, że w przeciwnym razie powierzyłby mi klucze domu?
Strona:Karol May - Pantera Południa.djvu/98
Ta strona została skorygowana.
96