Strona:Karol May - Pod Siutem.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

mi czterema nogami i popędził tak, że nierutynowany jeździec dostałby pewnie zawrotu głowy. Nie chciałem użyć ostróg, bo dla tego szlachetnego zwierzęcia byłaby to zbyt szorstka podnieta. Szepnąłem mu tylko do ucha kilka słów zachęcających i koń zrozumiał mnie znakomicie. Towarzysze ruszyli za mną z krzykiem, lecz głosy ich słabły szybko, gdyż pustynia znikała formalnie pod kopytami mojego szpaka. Kiedy w minutę potem popatrzyłem za siebie, ujrzałem jeźdźców wielkości dzieci, kołyszących się na koniach z biegunami. Po upływie drugiej minuty wyglądali już tylko jak małe kropki, a następnie zniknęli całkiem. Teraz mogłem się już zatrzymać, wolałem jednak w pełni użyć rozkoszy cwałowania na takim koniu, i pędziłem dalej. Zwierzę cieszyło się tak samo, jak ja. Rżało głośno od czasu do czasu z radości, a kiedy głaskałem je po szyi, wydawało głęboki głos piersiowy, którego nie jestem w stanie opisać, chociaż go — znam tak dobrze. Jest to głos zachwytu.
Tak jechałem ze trzy kwadranse

34