Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/101

Ta strona została przepisana.

domku jest jego mieszkanie, a ja go spytam, gdzie leży Safileh?
Wydobyłem kompas. Arab jest nadzwyczaj zabobonny. Przewidywałem więc, że ten nieznany mały przyrząd wywrze większe wrażenie, aniżeli wszelkie napomnienia i groźby.
— Czy widzisz, jak wskazuje na północ? Zobaczcie wszyscy! Choćbym jego mieszkaniem obracał na wszystkie strony, on zawsze wskazuje tę samą drogę.
Wszyscy przypatrzyli się kompasowi ze zdumieniem i pełną szacunku obawą, a nawet długi Hassan, który dotychczas nań nie zważał, nie mógł ukryć swego zdziwienia.
— Sidi, ty jesteś wielkim czarodziejem! Nikt tobie oprzeć się nie zdoła! — zawołał.
— Czy u wiernego widziałeś już kiedy tego ducha, khabirze? Chrześcijanie są mędrsi i potężniejsi od muzułmanów, a jeśli nie będziesz posłuszny, to wyciągnę ci ducha z ciała i zamknę go jeszcze ciaśniej, aniżeli tego tu, który niegdyś był także zdradzieckim khabirem, a teraz siedzi w niewoli po wszystkie wieki, by wędrowcowi pokazywał drogę.
— Pytaj, sidi, ja wyznam prawdę — przyrzekł ze strachu przed tą groźbą, z której wyśmiałby się najnaiwniejszy Europejczyk.
— Czy prawdą jest, że razem z szechem-el-dżemali należysz do ludzi Hedżan-beja?
— Tak.
— Czy gum miała dziś napaść na tę kaffilę?
— Tak.
— Czy przytem wszyscy ludzie mieli zginąć?
— Tak — rzekł z wahaniem.
— Ilu ludzi liczy gum?
— Nie wiem, sidi, czy wszyscy dżemalan są razem. Gum ma wszędzie innych ludzi.
Był to nowy przyczynek do rozwiązania zagadki wielkiej ruchliwości karawany zbójeckiej. Hedżan-bej jeździł z miejsca na miejsce i zastawał wszędzie ludzi,