Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Takie odbicie zdarza się rzadziej, aniżeli się zazwyczaj: przypuszcza. Ja oglądałem je dopiero dwa razy i za pierwszym razem dałem się wprowadzić w błąd. Dzisiaj miałem doświadczyć, że w pewnych okolicznościach może się ono nawet przydać człowiekowi.
Wedle wskazówki khabira zachowałem wschodni kierunek. Cienie nasze wydłużały się coraz to bardziej, aż wkońcu przerosły naszą długość podwójną. Wtem ukazało się nad przeciwległą do nas stroną widnokręgu osobliwe zjawisko.
Promienie słoneczne drżały nad ziemią, jak wysokie na kilka stóp morze mikroskopijnych rozżarzonych iskier. Mimo, że wieczór był niedaleki, panowała spiekota prawie nie do zniesienia, a znużona kaffila wyglądała, jak gdyby miała utonąć w coraz to głębszym piasku. Zbliżaliśmy się do terytoryum walk pomiędzy Ghud i Serir, ławic piaskowych i skał, jadąc na buchających parą zwierzętach bądź to przez nagie kamienne płaszczyzny, bądź przez poddające się pokłady piasku. Wtem zaczęły powoli przed nami wyrastać z powietrza potężne góry. Zarysy olbrzymów górskich rozpływały się w drżącej atmosferze, a u ich stóp ujrzeliśmy blask wielkiego jeziora, do którego kilka rzek uchodziło. Brzegi jego były nagie i puste, bez śladu roślinności.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów — rzekł Józef — a to dziwna historya! Góry stanęły na głowie i patrzą szczytami w dół. Jeśli tak dalej pójdzie, to Wielki Hassan będzie chodził do góry nogami.
Wtem podniosła się w odwróconej postawie jedna olbrzymia figura, a potem druga. Mimo, że się kontury rozpływały, rozpoznaliśmy wielbłąda, leżącego na ziemi i stojącego obok niego Araba. Przedmioty tego obrazu musiały się znajdować za ciągnącemi się przed nami ławicami. Arab nie mógł być niczem innem, jak tylko posterunkiem, wysuniętym przez Hedżan-beja dla obserwowania zbliżającej się kaffili. Fatamorgana zdradziła przed nami gum, gdy tymczasem naszego obrazu