Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Obaj pochwycili anaję, by się jej przyjrzeć.
— Masz murdżam[1] i jesteś nasz — rozstrzygnął ten, który pierwszy przemówił. — Czy znasz kaffilę, na którą czekamy?
— Znam, bo z nią przyszedłem.
— Gdzie khabir? Dlaczego nie przybywa? Czemu nie zatrzymał się na miejscu, wskazanem przez Hedżanbeja?
— Twój oddech długi, a pytań wiele. Zaprowadź mnie do beja, to usłyszy moją odpowiedź!
— Noga twoja nie śmie przystąpić do gum, dopóki on nie pozwoli. Zawołam go i powiem mu twoje imię.
— Allah i mnie także dał usta; bej usłyszy moje imię z moich ust.
— Usta twoje są jako bir billa ma, studnia bez wody, a język twój nie lubi kropel mowy. Ale ona popłynie, ponieważ idę do beja.
Odszedł, ja zaś zostałem z drugim, który nie próbował ani słowem nawiązać rozmowy. Dokoła panowała cisza tak zupełna, że słychać było dźwięk piasku, wędrującego z lekkiem tchnieniem nocnego wiatru. Wtem doszedł uszu moich odgłos, który mnie zniewolił do nadsłuchiwania.
Gdzieś padł strzał, daleko wprawdzie, lecz z odgłosem tak wyraźnym, że nie mogłem się mylić. Zabrzmiał ze strony przeciwległej do kaffili. Warta zerwała się także i zajęła uważną postawę.
— Czy słyszałeś głos śmierci w pustyni? — zapytałem.
— Noc milczy dla oka, ale mówi do ucha. Słyszałem głos ten.
— Czy znasz go?

— Jesteś przyjacielem beja, a nie znasz go? Powiedz swej duszy, żeby odmówiła surat jezin, to kwelb el kuran, serce świętej księgi, i ocala wiernego od śmierci.

  1. Koral.