Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/115

Ta strona została przepisana.

koiłem moje sumienie tem, że nie zabiłem ich, dopóki wprzód nie powiedziałem, że jestem ich nieprzyjacielem.
Ledwie przebrzmiały moje strzały, doszedł mnie z niedaleka donośny głos:
— Hallo-i-oh!
Był to głos myśliwski, który zamienialiśmy zwykle z Emerym, ilekroć szliśmy rozdzieleni lasem lub preryą. Jak ja poznałem jego strzelbę, tak on poznał moją, a następujący po niej wystrzał z rewolweru upewnił go, że się nie myli.
— Hallo-i-oh! — odpowiedziałem mu, nie troszcząc się o Hedżan-beja i jego gum.
Idąc ku sobie, powtórzyliśmy jeszcze ten okrzyk, a po chwili dwaj ludzie, którzy w Stanach Zjednoczonych dali sobie słowo, że zobaczą się w Afryce, stali przed sobą w samym środku Sahary.
Anglik wziął mnie za ramiona, spojrzał mi w twarz i przycisnął do siebie w długim mocnym uścisku.
Welcome in the Sahar! — pozdrowił wkońcu i zaspokoił swoje serce.
Nie padło ani jedno pytanie o przeszłość; obecność zajęła całkiem naszą uwagę.
— Nabić! — rzekł krótko swoim zwyczajem.
W radości istotnie zapomniałem o tem, co nigdy mi się nie zdarzało. Naprawiłem oczywiście to zaniedbanie natychmiast.
— Trzy strzały i trzech zbójów? — zapytał.
— Tak.
— Ja tylko dwóch. Gdzie stoisz?
— Z kaffilą o dziesięć strzałów stąd.
— Ilu ludzi?
— Siedmnastu beze mnie.
— Tchórzliwi Arabowie?
— Tak i dwaj służący, którym można zaufać, Tebu i Niemiec.
— Khabir należy do Hedżan-beja?
— Tak. On i szech el dżemali nie żyją.