Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Za twoją sprawą?
— Za moją. Czy wiesz gdzie Renald?
— Nie.
— Czemuż zamówiłeś mnie do Bab-el-Ghud?
— Bo w pobliżu muszą gdzieś zbóje mieć swoje składy. Każda gum tam powraca.
— Ja znam kryjówkę; to el kasr i tam zastaniemy Renalda.
Pomimo że zawsze zachowywał zimną krew, wydał teraz Anglik okrzyk zdziwienia.
— Ty wiesz o tem, a ja nie, choć dopiero przybywasz, ja zaś długo już tu krążę?
— Wydobyłem to z khabira, który mi ufał, ponieważ mam anaję beja.
— Masz jego znak? Kto ci go dał?
— On sam. Zabiłem lwa, pod którym leżał.
— Ty lwa zabiłeś? Człowiecze, masz ogromne szczęście!
Krew wzburzyła się w poczciwym Angliku.
— Lwa i parę czarnych panter. Zobaczysz skóry.
— Pshaw! One przecież nie moje! A beja spotkałeś przy lwie? Gdzie?
— W górach Aures.
— To nie może być. On teraz w Ghud!
— Jest ich dwu braci.
— Ach! — zawołał zdumiony. — A gdzie teraz drugi?
— Nie żyje.
Opowiedziałem mu w krótkości owe wypadki.
— Masz istotnie nieludzkie szczęście! — zawołał, kiedy skończyłem. — Naprzód, muszę znaleźć trzeciego, a co dalej, to potem zobaczymy!
— Ilu ludzi ma gum?
— Dziś rano było czterdziestu trzech, teraz pięciu sprzątnięto, zostaje trzydziestu ośmiu.
— Gdzie twoi towarzysze?
— Całkiem blizko. Okrążę gum, a potem przyłączę się do nich. Każdy strażnik, którego spotkam, zginie.