Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Czemu tylko strażnicy? Jeśli zechcesz, to możemy dostać dziś całą gum.
Well, w takim razie zechcę!
— Chodź!
Poszedłem jeszcze niedaleko i stanąłem. Jeśli straż była w pobliżu, to na umówiony znak powinna była odpowiedzieć. Przyłożywszy więc ręce do ust, udałem, jakoby hyena wyła, powtarzając wyraz: „ommu, ommu“.
Nie pomyliłem się, gdyż nieopodal zabrzmiał ten sam głos.
— Zostań tu! — poleciłem Emeryemu i postąpiłem dalej.
Naprzeciw mnie zjawił się Arab.
— Gdzie Hedżan-bej? — zapytałem.
Czyśty khabir? — odparł.
— Tak — potwierdziłem.
— Strzeż się Behluwan-beja! Czy nie słyszałeś jego strzałów?
— Słyszałem, widziałem jego samego; zamordował trzech ludzi z gum, przy których stałem. Powiedz bejowi, że muszę z nim pomówić.
— Czemu zatrzymałeś kaffilę w niewłaściwem miejscu? — zaczął teraz badanie.
— Czy mogę ją prowadzić tam, gdzie jest Behluwn-bej?
— Masz słuszność. Zaczekaj tutaj!
Odszedł, lecz wrócił wkrótce, czego się zresztą spdziewałem.
— Pokaż mi drogę do kaffili! — podjął rozmowę nanowo. — Jeśli się dusiciel więcej nie odezwie, przyjdzie gum.
Na to wskazałem ręką kierunek, mówiąc:
— Stoimy tam, dwadzieścia razy tak daleko, jak doniesie twoja strzelba.
— Ilu ludzi jedzie z kaffilą?
— Siedmnastu, pragnieniem i wysiłkami zmęczonymi.
— Mówiłeś z mudirem?