Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/12

Ta strona została przepisana.

cali oczy ku wschodowi, a dżellab śpiewał nabożnie: „Lubekka Allah himeh“ — tu jestem, o mój Boże!
Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzią twej czystej atmostery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, lecz ani jedno oblicze nie uśmiecha się do mnie, ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonego wybrzeża pochylają się ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promienieją przychylnym blaskiem, wołając swe: „habakek“ — bądź pozdrowiony, cudzoziemcze!
Polowałem w Australii na emu[1] i kangura, w Bengalii na tygrysa, a w preryach Stanów Zjednoczonych na szarego niedźwiedza i bizona. Tam na far west spotkałem człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure i krwawe ostępy obszarów indyańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach. Sir Emery był Anglikiem krystalicznej czystości, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomownym, odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapaśnikiem, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przytem człowiekiem gotowym do ofiar, skoro serce jego raz doznało wzruszeń przyjaznych.
Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właściwości, które charakteryzowały go odrazu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się byli swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie nawzajem, że znowu się zobaczymy. Schadzka miała przyjść do skutku w Algierze.

To, że wybraliśmy Algier, Afrykę, nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwell był tak samo, jak ja, obieżyświatem. Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz

  1. Ptak z rzędu biegaczy, zwany także: strusiem nowoholandzkim.