Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/131

Ta strona została przepisana.

się do wązkiej i głębokiej szczeliny, wcinającej się w skałę tuż pod samem el kasr. Z niej to musiały prowadzić w górę ukryte schody. Innej możliwości nie było.
Wszedłszy w szczelinę, znaleźliśmy potwierdzenie naszego domysłu, gdyż niebawem ujrzeliśmy nizki, do drzwi podobny, otwór w skale, do którego uchodził szereg schodów, wiodących w górę.
— Na górę! — rozkazał Emery.
— Jeszcze nie! — sprzeciwiłem się. — Musimy się najpierw przekonać, dokąd ta szczelina prowadzi w dalszym ciągu.
Well, to idźmy dalej!
Postąpiliśmy znowu naprzód, lecz tylko kilkanaście kroków, gdyż rozpadlina skończyła się wkrótce, a w jej miejscu końcowem przedstawił się nam niespodziewany widok. Oto na kilka stóp wysoko leżały tam czaszki i kości ludzkie, na których widać było ślady, że obgryzywały je hyeny i szakale, albo sępy ścierwożerne. Podarte strzępy odzieży walały się pomiędzy kośćmi, a kilka takich strzępów, wiszących nad nami na ostrych krawędziach skały, pouczyło nas, w jaki sposób dostały się tu te kości. Znajdowaliśmy się na miejscu sądu Fedżan-beja, który przeznaczonych na śmierć kazał ze skały strącać w rozpadlinę. Działo się to z pewnością nie rzadko, gdyż naliczyliśmy zwyż dwudziestu czaszek.
— Oto los jego jeńców! — rzekł Emery.
— A może także tych z jego ludzi, którzy w jakiś sposób uchybili przeciw posłuszeństwu. Sądzę, że to się już nie powtórzy!
— Słusznie, chyba że mu się uda nas samych strącić.
— To mu się nie uda, gdyż dziesięciu takich Hedżan-bejów nie dorówna jednemu wodzowi. Siouksów. Ale pójdźmy na schody!
Skierowaliśmy się znów do wejścia. Zdawało się, jak gdyby tu trzęsienie ziemi podziałało na zwartą masę skały. Szczelina, którą szliśmy, była niewątpliwie następstwem tego, a wejścia na górę także nie wykuto sztu-