cznie. Wydarte przez naturę posłużyło potem do założenia szeregu schodów.
Każdej chwili musieliśmy być przygotowani na to, że spotkamy rozbójnika, idącego po wodę, wchodziliśmy więc nadzwyczaj ostrożnie i bez szmeru. Szczelina była tak wązka, że szliśmy tylko jeden za drugim, wrazie zaś wrogiego spotkania bylibyśmy nie mogli sobie nawzajem pomagać. To wyrównywała jednak ta okoliczność, że przeciwko nam mogła stanąć tylko jedna osoba. Spotkanie nie nastąpiło, a my po długiem, oraz wobec rozmaitej wysokości stopni uciążliwem, wchodzeniu dotarliśmy wreszcie do końca schodów.
Drzwi z powodu braku drzewa w tych stronach nie spodziewaliśmy się, mimo to zastaliśmy wejście zamknięte. Przed niem znajdował się głaz, zasuwany od wnętrza za pomocą jakiegoś niewidocznego dla nas przyrządu. Wszelkie wysiłki celem odsunięcia go były daremne.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Bothwell. — Wejść przecież musimy!
— Albo zdobędziemy kasr od zewnątrz.
— Tylko w razie koniecznej potrzeby. Nie znamy siły załogi, a choć jechaliśmy prędko, mógł już bej przybyć razem z gum. Wolę podstęp, niż przemoc.
— Więc i tu poradzi anaja.
— Ach! A to jak?
— Nocy jeszcze niema, a mój hedżan jest rączy. Pojadę na zamek i otworzę go od środka.
— To zbyt niebezpieczne, my dear!
— Nie takie, jak się wydaje. A może sądzisz, że jest czego się bać?
— Pshaw! Czy jednak wiesz, na jakie natrafisz okoliczności i przeszkody?
— Mam koral i dobrą broń.
— Well, ale ja pójdę z tobą!
— To nie! Czy zostawiłbyś ludzi bez dowództwa?
— Słusznie! Ci Arabowie tacy niezdarni, że trudno im wprost zaufać.
— Korndorfer będzie mi towarzyszył.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/132
Ta strona została przepisana.