Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/134

Ta strona została przepisana.

— Widzieliśmy na równinie ślady waszych zwierząt. Wpuśćcie nas!
Spojrzeli pytająco po sobie, poczem jeden z nich, mężczyzna z mało obiecującą twarzą, odpowiedział:
— To wejdźcie!
— Czy przyjmiecie nas w imię koranu i proroka?
— Chodź!
Odkryliśmy ich siedzibę, żywi więc nie mogliśmy opuścić el kasr. To wyczytałem im z twarzy. Mimo to, nie tracąc pewności siebie, pytałem dalej, by go wypróbować.
— Czemu nie odpowiadasz na moje pytanie?
— Powiedziałem ci, że masz wejść!
— Czy koran osłoni mię u was?
— Czy uważasz nas za zbójców, którzy zabijają swoich gości?
— Bądźcie sobie, czem chcecie! Nie pozdrowiliście nas, dlatego żegnamy was!
Skierowałem wielbłąda ku pustyni, a w tej chwili zwróciły się do nas strzelby.
— Stój, musicie zostać! Tu mieszka Hedżan-bej. Nie zobaczycie już nigdy Sahary!
Ja nie dobyłem broni, lecz tylko zauważyłem:
— Czy oślepłeś, że śmiesz mi grozić? Czy nie widzisz strzelb, które z sobą mamy? A może sądzisz, że bawimy się niemi tylko? Czyż nie znasz zwierzęcia, na którem siedzę? Allah dał ci oczy, lecz one nie patrzą!
Teraz dopiero spojrzeli na mego dromedara.
— To biszarin beja. Kto ci go dał?
— On sam. Ocaliłem go z pazurów lwa, kiedy zdała stąd na północy czekał na Mahmuda Ben Mustafa Abd Ibrahim Jakub Ibn Baszar, którego posłał do miasta Franków. Patrzcie, oto jego anaja!
To długie, dobrze im znane, imię i koral przekonały ich, lecz oblicza ich zostały nadal pochmurne.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem.