Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/136

Ta strona została przepisana.

rozbójnik do nas, w tej chwili błysnął wystrzał, a kula drasnęła Józefa w ramię.
— Maszallah, a to nieostrożność z jego strony, jak łatwo mógł mnie zastrzelić!
Z tym okrzykiem na ustach rzucił się Józef w wielkich skokach przez dziedziniec i porwał Araba za gardło. Ja pospieszyłem za nim i wczas jeszcze zapobiegłem, uduszeniu go.
— Puść! Może nam będzie potrzebny.
Józef odjął rękę od gardła, ale trzymał go mocno.
— Czemu strzelasz do gościa Hedżan-beja? — zapytałem pojmanego.
Byłem już pewien, że oprócz niego niema w zamku nikogo. Zanim się odezwał, zaczernął głęboko powietrza.
— Gościa? Gdzie są ci, którzy was oczekiwali? Słyszałem strzały. Kto wy?
— Masz tu anaję! Ilu ludzi jest na zamku?
— Pięciu, dopóki bej nie powróci.
— Mylisz się! Jesteś tutaj sam jeden, gdyż czterech zginęło od naszych kul, ponieważ przyjęli nas jak nieprzyjaciele.
— Macie koral, a zabijacie ludzi bejowych! Co wy za jedni?
— Jestem bratem Behluwan-beja i przychodzę po Franka, którego tu trzymacie w niewoli. Gdzie on?
— Mówisz nieprawdę! Czy człowiek może być bratem ducha?
— Spytaj samego dusiciela. Przyjdzie on tu, skoro go tylko zawołam! Gdzie jest Frank?
— Tego nie wyjawię.
— To ja sam go znajdę, ale ty zginiesz!
— Bej mnie pomści!
— On nie może cię pomścić. Behluwan-bej pobił go i uśmiercił szesnastu z jego ludzi. Brat jego zaś, mudir, khabir i szech-el-dżemali padli od tej rusznicy. Ciebie także pochłonie dżehenna, jeśli mi nie będziesz posłuszny.
— Udowodnij mi, że mówisz prawdę, a uczynię, czego żądasz.