Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— To chodź! Pokażę ci dusiciela.
Przelazłem przez wyłom w murze na krawędzi kotliny wprost naprzeciwko parowu, gdzie czekał Emery. Rozbójnik poszedł za mną z wahaniem.
— Hallo-i-oh! — zawołałem z góry i natychmiast ukazał się Emery. — Chodźcie na górę!
— Wszystko bezpieczne?
— Kasr jest w mojej mocy!
Na to wystąpili także ludzie z kaffili i podnieśli okrzyk radości. Było jeszcze tak jasno, że można było widzieć dobrze wszystko, co się działo. Emery zostawił zwierzęta pod nadzorem trzech ludzi, przy których znajdował się także długi Hassan, a reszta udała się do wejścia, w którem były schody.
— Widzisz, że mówię prawdę? Czy będziesz więc mnie posłuszny?
— Tak, sidi.
— To odsuń kamień od schodów!
Odebrałem mu broń, poczem on wszedł do pokoju, z którego przyniósł pochodnię z łyka daktylowego i zapalił ją. Następnie udał się do ciemnej bramy, pod którą stał, kiedyśmy go zaskoczyli. Schody wiodły w dół do podziemnej komnaty, zapełnionej aż pod powałę rozmaitymi towarami. Tu składał Hedżan-bej swoją zdobycz. W najdalszym rogu leżał głaz na dwóch walcach, przymocowany sznurami do ściany.
— Oto są schody, sidi! — oświadczył jeniec.
Z powodu tych sznurów nie mogliśmy z Emerym ruszyć kamienia. Dopiero, gdy je odjąłem, odsunęliśmy wspólnie głaz. W kilka minut cała kaffila znalazła się w el kasr. Pouczyłem Bothwella w kilku słowach, o co mi chodzi i zwróciłem się znowu do jeńca.
— Gdzie jest Frank?
— Czy ja to muszę powiedzieć? Myśmy przysięgli, że będziemy milczeli.
— Musisz! Tu stoi Behluwan-bej, który zażąda od ciebie duszy, jeśli się będziesz ociągał.
— To chodźcie!