Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— W drugim rogu sklepionej komnaty wykuta była nizka nysza, zamknięta kilkoma tobołami towarów, zamiast drzwiami. W niej leżała na gołej ziemi, skrępowana sznurami, jakaś ludzka postać.
— Renaldzie!
Światło pochodni padło na wysoką postać Anglika.
— Emery! — wykrzyknął więzień radośnie.
— Wychodź prędzej, chłopcze!
Kilku szybkiemi cięciami uwolniliśmy go z więzów, a w chwilę potem padli sobie przyjaciele w objęcia.
W pół godziny później przeszukaliśmy cały zamek przy świetle pochodni. Wysłano posłańca, żeby sprowadził zwierzęta, ponieważ dowiedzieliśmy się od jeńca, że gum zaprowadzi swoje wielbłądy do szotu, a potem wejdzie na zamek schodami.
Radość ocalonego młodzieńca, który uważał się już za zgubionego, była oczywiście nadzwyczajna.Wdzięczność jego nie mogła słów znaleźć. Do późnej nocy siedzieliśmy potem razem, opowiadając o radościach i bolach, jakie przeszliśmy wszyscy. Potem udaliśmy się na spoczynek. Ustawione straże zabezpieczały nas przed niespodziewanem zaskoczeniem.
Kiedy wstawszy nazajutrz, wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Tebu przy okropnej robocie. Oto zamordował on w nocy rabusia i stał teraz na krawędzi muru, aby zakrwawionego trupa strącić w rozpadlinę. Gdy rozgniewany tem pociągnąłem go do odpowiedzialności, odpowiedział mi tylko to jedno:
— Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, życie za życie, krew za krew, sidi; przysiągłem i dotrzymuję przysięgi! Nasze zwierzęta nadeszły, a wielki Hassan przystąpił zaraz do mnie:
— Hamdulillah, dzięki Bogu, sidi, że znowu jesteśmy razem, bo bezemnie nie byłbyś... Allah inhal el bej, niech Bóg zniszczy beja! — przerwał nagle sam sobie. — Widzisz go? Oto tam nadchodzi on!
Rzeczywiście na dole zdążał przez równinę szereg Arabów. Szli pieszo, musieli więc wielbłądy już posłać