Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/139

Ta strona została przepisana.

do szotu. Czekało ich niespodziane przyjęcie. Hassana, który w walce byłby nam się nie przydał na nic, wysłałem na mur, żeby obserwował szot, my zaś stanęliśmy ze strzelbami, gotowemi do strzału. Ja ukryłem się z Korndorferem za kupą kamieni, wznoszącą się przy samem wejściu. Kto raz wszedł do el kasr, ten wyjść już nie mógł.
Nie czekaliśmy długo, a chociaż nieobecność pięciu strażników powinna była przywających Arabów zastanowić, oni mim o to wstąpili bez obawy na dziedziniec. Przeszli go już byli prawie w połowie, kiedy naprzeciwko nich ukazał się nagle Emery. Przybysze osłupieli.
— Rree, stać! Jam jest Behluwan-bej; gum niechaj idzie do piekła! Ognia!
Huknęło ze wszystkich strzelb.
— Ja nie strzelam więcej; idę z pięścią! — zawoła ł Józef, odrzucił strzelbę i znalazł się z Emerym i z Tebu w najgęstszej kupie nieprzyjaciół. Mój sztuciec nie wpuszczał nikogo przez bramę, w dziesięś minut więc byliśmy panami placu.
Wtem zabrzmiał grzmiący głos Hassana:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; oni nadchodzą ze zwierzętami, a bej jest z nimi. Poznałem go po pancerzu!
Rzeczywiście stały wielbłądy na swych długich nogach w wodzie, a przy nich trzej ludzie. Jeden z nich zdjął burnus, a jego łańcuszkowy pancerz migotał z dołu jak czyste złoto. Umył się, zarzucił burnus napowrót na siebie i skinął na ludzi, żeby szli za nim. Wszyscy skierowali się ku wejściu, z którego prowadziły na górę schody.
— Ten już do mnie należy, tego muszę dostać żywcem! — zawołał Bothwell. — Cofnijcie się do hal!
Ja zbiegłem na dół, aby otworzyć wejście i wróciłem na górę.
Renald prosił mnie jeszcze wczoraj o rewolwer. Szukałem go teraz, ale nie mogłem znaleźć. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków. Z bramy wyszedł bej z dwoma towarzyszami na dziedziniec. Musiała go uderzyć