Ilekroć Marsylijczyk znajdzie sposobność do opowiadania o zaletach i pięknościach swego miasta, mówi zazwyczaj tak: „Gdyby Paryż miał Cannebiére, byłby małą Marsylią“. Porównanie to jest przesadne, lecz nie pozbawione pewnej słuszności. Cannebiére jest największą, a przynajmniej dawniej była najpiękniejszą ulicą Marsylii, przecina całe miasto i prowadzi do przystani. Mieszkaniec największego miasta południowej Francyi może być z tego miasta dumnym. Ma ono łagodny, wspaniały klimat, jasne noce, jak w Egipcie, a pomimo południowego położenia powietrze wiecznie jednakowej świeżości. Tu spływają się narody z całego świata: poważny, zapięty na wszyskie guziki Englishman, ognisty Włoch, sprawny Jankes, chytry Grek, przebiegły Ormianin, Turek o gęstej krwi, małomówny Arab, szczupły Hindus, Chińczyk z potężnym warkoczem i mieszkaniec środkowej Afryki, o barwie skóry mieniącej się od brudno brunatnej aż do najbardziej ciemnej.
W pstrej mieszaninie ras, barw, strojów i języków, przeważa typ wschodni, nadając Marsylii owego azyatycko-afrykańskiego charakteru, którego napróżnoby szukać w innych francuskich miastach portowych. Kto chce się dostać do Algieru lub do Tunisu, ma tutaj najlepszą sposobność do przygotowania oka do barw, a ucha do dźwięków przeciwległej części świata.
Co do mnie, to niedawno jeszcze nie przypuszczałem, żebym tak rychło znalazł się nad Morzem Śródziemnem. Przyjaciel mój, kapitan Frick Turnerstick, znany jako dzielny żeglarz i wszechstronny geniusz językowy,