Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Co się z wami stało, kapitanie? — zapytałem Turnersticka. — Żujecie coś, co wam nie smakuje.
— Co się ze mną stało? — odrzekł, wchodząc do mnie do namiotu. — Nic się nie stało, niestety, ale może się łatwo coś stać.
— Cóż takiego? Może burza? Wszystko dobrze wygląda.
— Tak, słusznie, wygląda, ale też tylko wygląda. Wiecznie uśmiechnięte oblicze jest fałszywem, podstępnem obliczem. Tak samo jest z tem starem morzem. Ilekroć ten staruszek ustawicznie się śmieje, można przysiąc, że zacznie nagle wściekle gderać. Opuszczając Francyę, mieliśmy wiatr północno zachodni; dobrze, to piękny wiatr do wyjazdu z Marsylii na pełne morze. Ale północno zachodni i wciąż północno zachodni tu, gdzie się wiatry tak często zmieniają, to budzi pewne wątpliwości.
— Ależ to jest właśnie wiatr, bardzo dla nas dogodny.
— Bardzo słusznie! Płyniemy doskonale, moglibyśmy się nawet ze steamerem ścigać, ale ja wolałbym, żeby się ten wiatr zmienił trochę. To psuje humor mnie i moim chłopakom. Do tego jeszcze wlazła nam ta historya z muzułmaninem! Nie mogę się pozbyć myśli, że jestem jego mordercą.
— Ja także czynię sobie wyrzuty. Powiedziałem już, że należało na niego nie najeżdżać, lecz zapędzić go na ląd.
— Byłoby się stało lepiej, o wiele lepiej. Mamy wprawdzie na statku wyłowiony jego burnus, ale jego samego prawdopodobnie jedzą teraz ryby. Dałbym sobie uciąć palec, a nawet dwa za to, żeby się ta historya była nie wydarzyła, nawet we śnie ukazuje mi się ten człowiek i zakłóca spokój sumienia. Może na lądzie będzie inaczej. Na statku taka samotność!
— Kiedy, zdaniem waszem, będziemy w Tunisie?
— Jutro wieczorem, jeśli wiatr dalej taki zostanie! Miejmy nadzieję, że nas nie zwiedzie.