Opuścił namiot, przeszedł się znowu kilka razy i zatrzymał się, by po raz setny zbadać widnokrąg. Naraz podniósł głowę w górę, przysłonił sobie dłonią oczy, spojrzał ostro na zachód i rzekł do mnie:
— Otóż jest! Moje przeczucie się sprawdzi. Tam w tyle coś się gotuje dla nas nie na żarty.
Wyszedłszy na pokład, popatrzyłem w oznaczonym kierunku. Na niezamąconem zresztą niebie ukazała się jasna chmurka wielkości orzecha włoskiego. Jakkolwiek nie byłem wilkiem morskim, mimo to doświadczyłem już nieraz, że taki mały twór zdoła całe niebo w krótkim czasie okryć ciemnością.
— Tak, tak! — skinął głową Turnerstick. — Za godzinę się zacznie, jeśli nie rychlej. Przygotujmy się, a ja się spodziewam, że mój „courser“ z łatwością wytrzyma tę próbę.
Namiot schowano pod pokład i wszystko, co tylko było ruchome, przymocowano. Jakiś czas płynął jeszcze okręt pełnymi żaglami, kiedy jednak pierwotna chmurka rozciągnęła się jak czarna ściana nad zachodnim horyzontem, rozkazał kapitan żagle pościągać. Burza nie nadeszła jednak tak rychło, jak się tego obawiał. Upłynęła godzina, zanim owa ściana chmur zajęła trzecią część nieba. Teraz zwinięto wielkie żagle, zostawiając brygowi tylko tyle, ile było potrzeba, by go ster mógł utrzymać w posłuszeństwie.
Zbiżał się wieczór, pora dość groźna. Na takiem ściśniętem morzu burza jest w nocy o wiele niebezpieczniejsza, aniżeli w dzień. Mimo tego przeświadczenia nie opanowała mie troska o mój los, gdyż statek był wspaniały, a Turnerstick żeglarzem, któremu można było się powierzyć.
Niebo stawało się coraz ciemniejszem i wkrótce zaczęły w podskokach zbliżać się kurczątka matki Karey. Tak nazywa marynarz krótkie fale, które poprzedzają właściwy szał wzburzonego orkanem morza. Za kurczętami pośpieszyły fale wysokie, wiatr wzmógł się na sile, a z fal porobiły się bałwany... Nadeszła burza.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/161
Ta strona została przepisana.