Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Wiatr miotał wszystkiem niemiłosiernie po pokładzie. Trzeba było dobrze się trzymać, ażeby nie dać się porwać. Barka mknęła przed nim pod małymi żaglami to w górę, to w głąb na dolinę fali. Zapanowała tak a ciemność, że widać było zaledwie na odległość kilku kroków.
— Charley, idźcie do kajuty! — radził mi kapitan podczas przerwy, w której burza nabierała oddechu.
— Zostanę na górze — odrzekłem.
— Spłucze was!
— Przywiążę się do masztu.
— Głupie gadanie! Ja rozkazuję, a wy musicie słuchać. Marsz zaraz na dół!
W ślad za tym rozkazem ujęli mnie dwaj majtkowie jeden z prawej, drugi z lewej strony. Jedna ręka każdego z nich miała taką średnicę jak moje obydwie. Zaprowadzili mnie na schody i zepchnąwszy na dół, zamknęli otwór nade mną. Opór byłby tutaj daremny, a nawet śmieszny. Siedziałem więc na dole sam, ponieważ wszyscy byli na pokładzie, i słuchałem, jak wściekłość żywiołów łamała się o cienkie ściany. Były to zgrzyty, syki, szumy, wycia i łoskoty, o jakich może mieć pojęcie tylko ten, kto był na morzu. Okręt trzeszczał we wszystkich spojeniach. Pioruny huczały i grzmiały nieustannie, a błyskawice bawiły się poprostu w łapankę dokoła statku.
Minuty wydawały mi się tygodniami, a kwandranse latami. Myślałem, że nie zniosę samotności w tem ciasnem miejscu, a jednak musiałem wytrzymać. Po upływie trzech, a może czterech godzin burza trochę się uspokoiła i Turnerstick zeszedł na dół. Był zmoczony do nitki i wyglądał, jak gdyby przychodził wprost z głębi morza. Tylko twarz promieniała mu zadowoleniem.
— Wszystko idzie znakomicie — roześmiał się do mnie. — Mój „courser“ przynosi zaszczyt swej nazwie i pędzi przez fale jak prawdziwy biegun wyścigowy.
— Więc już niema obawy?