Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Dlatego zwracam się teraz na Galitę i Fratelli, aby zobaczyć, czy się tam kto nie usadowił porządnie na skałach.
Jak szczęśliwym był ten pomysł, okazało się już w dwie godziny potem. Wtedy bowiem doniósł majtek z bocianiego gniazda, że widać jakiś statek. Zwróciliśmy w tym kierunku lunety, a równocześnie kapitan dał rozkaz, żeby skręcić w tę stronę i wyrzucić ołowiankę. Przekonano się, że woda była tu tak płytka, że niebezpiecznie było zbliżać się bardziej do statku, który sterczał z wody jako ciemne trójkątne ciało. Masztów wcale nie było widać, a i ludzi z tej odległości nie mogliśmy zobaczyć nawet przez dalekowidz. Mimoto na polecenie Turnersticka spuszczono wielką łódź ratunkową, na której kilku wioślarzy pod dowództwem sternika popłynęło ku zagrożonemu statkowi. Ja także pojechałem z nimi.
Im bliżej byliśmy statku, tem wyraźniej występowały jego zarysy. Wreszcie rozpoznaliśmy przód okrętu, którego część środkowa i tylna znajdowała się całkiem pod wodą. Maszty i żagle opadły na pokład.
— Co to za statek mógł być? — zapytałem sternika.
— Trudno to już teraz oznaczyć — odpowiedział. — Widać tylko pół dzióba i boku. Ale wnet się o tem dowiemy, gdyż są tam, jak mi się zdaje, ludzie.
Istotnie przez lunetę naliczyłem trzech ludzi, którzy widząc nas nadpływających, wywijali ustawicznie rękami. Dziób statku wystawał z wody na tyle, że widać było umieszczony na nim napis. Jakżeż się zdumiałem, przeczytawszy nazwę „Le vent“ literami łacińskiemi i arabską „El hawa“. Był to więc ów tunetański bryg, który za wcześnie dla nas opuścił Marsylię. Niebawem zdumienie moje ustąpiło miejsca radości, kiedy w człowieku, stojącym na dzióbie, poznałem sprawcę zamachu na nas, muzułmanina, którego uważaliśmy za nieżyjącego. W tej chwili zostało mu wszystko przebaczone, gdyż odtąd napewno nie byliśmy już mordercami i mogliśmy spać spokojnie.