Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/168

Ta strona została przepisana.

kiej sumy asekuracyjnej, tymczasem nagła burza zabrała się do dzieła poważnie i pozbawiła życia całą załogę z wyjątkiem trzech ocalonych przez nas ludzi.
— A kto jest ten człowiek, o którym nie wspomnieliście dotychczas? — zapytałem ich, wskazując na muzułmanina.
— Nie znamy go — brzmiała odpowiedź.
— Jakto? Przecież jechał z wami?
— Nie znamy go, bo był podróżnym i rozmawiał tylko z kapitanem.
— Ale słyszeliście, jak go kapitan nazywał?
— Mówił do niego zawsze tylko: sahib[1].
Na to zwróciłem się wprost do Araba i zapytałem, jak się nazywa. Całe jego ubranie stanowiła koszula, spodnie i bluza; resztę utracił podczas rozbicia się okrętu. Nogi miał bose, a ostrzyżoną głowę bez okrycia, bez którego muzułmanin nie pokazuje się nikomu. Mimoto usiadł na uboczu i przybrał postawę, jak gdyby był właścicielem naszego statku. Zanim raczył odpowiedzieć, musiałem powtórzyć zapytanie.
— Czy to u Franków w zwyczaju pytać gościa o jego imię? Jak tym chrześcijanom brak uprzejmości!
— Zapytałem bardzo uprzejmie, a do tego prawo mię zniewoliło. Wszystko, co się dzieje na statku, musi być zapisane w księgach okrętowych.
— Natychmiast?
— Tak.
— I moje imię?
— Oczywiście.
— To zapisz: Ibrahim.
— A dalej?
— Nic więcej.
— Stan i ojczyzna?
— Żyję z tego, co posiadam, a mieszkam w Tunisie.
— To wystarczy.

— Zostaw mnie więc w spokoju!

  1. Przyjaciel, pan.