Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/173

Ta strona została przepisana.



III.

Czasy — się zmieniają, a wraz z nimi narody i ludzie. Prawdę tych słów uzna każdy, kto postawi stopę na ziemi Afryki północnej. Jeszcze niedawno drżały żeglarskie ludy Europy przed rozbójniczymi felukkami państw Barbaresków. Członków cywilizowanych narodów ograbiano bez miłosierdzia, zabijano, lub wleczono w dożywotnią niewolę. Przeciwko temu nie było innej rady oprócz wykupna za bardzo wysokie sumy i drogie pieniądze. Półksiężyc urągał tu krzyżowi, a bej lub dej małego rozbójniczego kraiku szydził z potężnych książąt i królów, którzy wydobywali armie z pod ziemi, ażeby się zwalczać nawzajem.
Jakże inaczej przedstawiają się tam stosunki dziś i to po upływie krótkiego stosunkowo czasu. Marokko cierpi na wewnętrzne wycieńczenie, a o Tripolis nawet niema co mówić. Algieryę „wykadzono“, a Francya położyła już swoją dłoń i na Tunisie. Cywilizacya francuska kroczy tam olbrzymimi krokami. Wszak położono nawet szyny żelazne, a przeraźliwy gwizd lokomotywy przerywa muezzinowi, gdy ten nawołuje z wysokiego minaretu wiernych do modlitwy.
Mimoto ma Tunis wygląd bardziej wschodni niż Algier, a nawet Kairo. Wpada to w oko dopiero wtedy, gdy się wejdzie do wnętrza miasta. W porcie przyjmują podróżnego najpierw celnicy, niezbyt surowi i niezdolni zapanować nad wzruszeniem na widok jednego lub kilku franków. Potem musi Europejczyk mieć się na baczności przed tragarzami, którzy często nikną razem z rzeczami, i kazać się czemprędzej zaprowadzić do