Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/179

Ta strona została przepisana.

liśmy zwiedzanie. Turnerstick chciał być dokładnym i poprosił, żeby mu pozwolono udać się także na górę, na co przewodnik się zgodził. Mnie nie zależało na tem, żeby zobaczyć kilka izb zamieszkałych przez czarnych, dlatego zawahałem się na chwilę, czy mam kapitanowi towarzyszyć. Wtem usłyszałem za sobą, jak otworzyły się drzwi, a potem zabrzmiał głos dziecięcy:
— Nuzrani, nuzrani!
To znaczy, chrześcijanin, chrześcijanin. Odwróciwszy się, ujrzałem w drzwiach małego, bardzo ładnego, sześcioletniego może chłopca. Jego oczy błyszczały niemal, policzki mu pokraśniały, a dokoła ust igrał miły uśmiech filuterny. Jakaż różnica była między nim a niedołężnemi, leniwemi dziećmi, które się spotyka zwykle na Wschodzie.
— Karrib, to’a lahaun, pójdź bliżej, tutaj! — szepnął do mnie z wymownym wyrazem w twarzy, jak gdyby chciał pokazać mi lub powiedzieć coś niesłychanie ważnego. Zgiął przytem swój wskazujący palec i przyzywał mnie do siebie, kiwając rączkami.
— Chodź ty do mnie! — rzekłem, gdyż on znajdował się jeszcze w ostatnim z haremowych pokoi.
— Czy wolno mi? — zapytał, kiwając głową.
— Oczywiście.
Nato przybiegł on w podskokach, objął mnie oburącz za kolana i znów zawołał:
— Nuzrani, nuzrani!
Popieściwszy go, zapytałem znowu:
— Czy wiesz, że jestem chrześcijanin?
— Tak.
— A od kogo?
— Od kalady.
— Kto to?
— Matka. Ona was widziała.
— Czy to ona przysłała cię do mnie?
— Nie; ja sam przyszedłem, jej niema. Chodź,, usiądź przy mnie. Chcę ci coś opowiedzieć.
Pociągnął mnie na tapczan pod ścianę. Czemu nie