Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Zrozumiałem również tę świeżość ducha, żywość i pieszczotliwość chłopca; był dzieckiem matki, sprzyjającej chrześcijaństwu, która darzyła go serdeczną opieką i prawdziwą miłością.
Teraz przyszli po mnie Turnerstick i buchalter, który zaprowadził nas jeszcze raz na dziedziniec, gdzie zgromadziła się służba, czekając na bakszysz. Rozdaliśmy między nich kilka monet i skierowaliśmy się już ku wyjściu, kiedy ktoś zapukał do bramy. Murzyn pobiegł otworzyć i jeszcze w rogu dziedzińca spotkaliśmy się z wchodzącym. Był to nasz wróg, muzułmanin, który do mnie strzelał w Marsylii.
Ujrzawszy nas, zatrzymał się na kilka sekund jak skamieniały z osłupienia, ale po chwili wybuchła jego wściekłość. Wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, pochwycił mnie lewą ręką za gardło, wymierzył w moją pierś i wypalił, oczywiście nie trafiając, gdyż w ostatniej chwili wytrąciłem mu broń i wyrwałem się z jego uścisku.
Turnerstick chciał mi przyjść z pomocą, lecz słudzy, którzy dopiero co otrzymali odeń napiwek, rzucili się na niego tak, że się ledwie zdołał obronić. Mój przeciwnik dobył noża, aby znowu wpaść na mnie, gdy wtem otwarły się drzwi z haremu na dziedziniec i wyszła z nich żona, która słyszała wystrzał. Widząc, że mąż dobył na mnie noża, krzyknęła w przerażeniu:
— Ja issai-jidi, ja Jezuji, ja Messihji, wakkif, wakkif, o Najświętsza Panno, o mój Jezu, o mój Messyaszu, wstrzymaj się, wstrzymaj!
Wyciągnęła błagalnie ręce, na co muzułmanin wypuścił nóż z ręki. Jego żona, zasłonięta wprawdzie, ukazała się nam obcym, ujęła się za nami, wymawiając przy tem imiona, które były jej surowo zakazane. Mąż wpatrzył się w nią na chwilę, jakby nieobecny duchem, a następnie rozkazał:
— Do środka, natychmiast!
— Nie, nie — odparła. — Puść najpierw tych ludzi! Niech tu nie przyjdzie do morderstwa!