Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Proszę, mów pani!
— Ja nie mogę opowiadać! Smutek odbiera mi słowa!
Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się niemal.
— Proszę, monseigneur, chciałbym coś o tem usłyszeć — zwróciłem się do Latréaumonta.
— Czy zna pan Imoszarów? — zapytał, dodając jednak natychmiast żywym południowym zwyczajem — ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ dopieroco pan przybył tutaj. Zapewniam pana, że Imoszarowie, czyli Tuaregowie, są straszni ludzie, a droga karawanowa z Ain Salah do Ahir, Dżenneh i Sakkatu, którą wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich terytoryum. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z Timbuktu, Pullo, Haussa, Bornu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się zdala od gościńców i dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghad mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnemi ofiarami i stratami. Najcięższa jednak spotkała nas z ostatnią kaffilą[1].
— Napadli na nią Tuaregowie?
— Zgadł pan, monseigneur. Gum[2] uderzyła na nich i wszystko wybiła. jeden człowiek tylko zdołał umknąć w ten sposób, że zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o ciosie, jaki dotknął moją rodzinę.
— Pański dom odzyska to wkrótce, monseigneur!
— Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój syn, mój jedyny syn, jechał z kaffilą i nie powrócił.

Teraz nie zdołały już panie wstrzymać się od głośnego płaczu, a Latréaumont oddał się także boleści. Ja przez kilka chwil milczałem, a wreszcie spytałem:

  1. Karawana handlowa.
  2. Karawana zbójecka.